reklama
kategoria: Turystyka
20 luty 2023

Tatry po raz trzeci

fot. nadesłane
Pragnę podzielić się z wspomnieniami z trzeciego pobytu w Tatrach w 2019 r., pobytu który został nazwany jednym z najbardziej tragicznych wydarzeń w historii tatrzańskiej turystyki. Trzeci sezon moich przygód w Tatrach przyniósł mi po raz pierwszy chyba najprawdziwszą kwintesencję tego, czym jest obcowanie z górami – istne wymieszanie piękna i grozy.
REKLAMA
Moja podróż do Zakopanego, jak i sam pobyt w górach, minęły bez niepożądanych zdarzeń. Z pewnością nie tylko dzięki Opatrzności - przede wszystkim, ale po części być może również z rezygnacji z pewnych zamierzeń, które chciałem zrealizować, a od realizacji których odstąpiłem właśnie z powodu zmiennej aury. Liczyłem się z tym, że pierwsza taka przygoda w stylu "od schroniska do schroniska" nie przyniesie całkowitego wypełnienia planu, bo trudno w Tatrach liczyć na dwa tygodnie stabilnej sprzyjającej pogody, jak i że kondycyjnie, nosząc cały czas plecak przygotowany na dwa tygodnie wędrówek nie będę w stanie podołać wszystkim szlakom, które planowałem, ale mimo to, jestem z tego pobytu bardzo zadowolony.

W tym roku zwiedzając Tatry, przebyłem dystans nieco ponad 56 km (w obrębie samego TPN), pokonując 3 tys. 545 m przewyższenia terenu i spędzając blisko 43 godziny na szlaku w "trybie ruchu", czyli odejmując wszelkie postoje na posiłki czy fotografowanie.

W poniedziałek 19 sierpnia zaczął się mój najciekawszy jak dotąd kilkudniowy epizod z górami. Zaraz po śniadaniu pożegnałem się z kwaterą w Kuźnicach i ruszyłem busem w nieco ponad godzinny kurs do Palenicy Białczańskiej, skąd zamierzałem przemaszerować do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Po drodze była możliwość odwiedzenia Doliny Białki, Wodogrzmotów Mickiewicza i największego wodospadu w Polsce, Siklawy, u stóp którego zrobiłem sobie przerwę. Pod wieczór zameldowałem się w Schronisku w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Po dobrze przespanej nocy i w dość dobrej kondycji ruszyłem ku Szpiglasowemu Wierchowi, z którego chciałem zejść do Schroniska nad Morskim Okiem. Już sama poranna wędrówka Doliną Pięciu Stawów Polskich dostarczyła pięknych panoram.

Pierwszy raz w historii moich wędrówek zapuściłem się w tym momencie na tyle głęboko w góry, że piękne ściany i granie otaczały mnie ze wszystkich stron. I te widoki otaczających gór z czterech stron świata uznaję za niewątpliwie największą zaletę wędrówek w stylu od schroniska do schroniska. Na to właśnie liczyłem i się nie zawiodłem. Minusem tego stylu jest fakt, że człowiek co chwilę się zatrzymuje i podziwia otoczenie, bo trudno przejść w takich miejscach inaczej – a przez to rośnie czas przejścia względem czasów na kierunkowskazach TPN-u.
Każdy krok zdawał się przynosić coraz to inne piękniejsze widoki. Po pokonaniu emocjonującego etapu wspinania z pomocą łańcuchów udało się wdrapać na Szpiglasową Przełęcz, po której 10 minut później powitał mnie Szpiglasowy Wierch.
Z jego szczytu ujrzałem najbardziej efektowne panoramy gór w trakcie tego pobytu w Tatrach. Co ciekawe, na Szpiglasowym Wierchu była tego dnia bardzo mała frekwencja, dzięki czemu poza widokami można było porządnie napawać się wspaniałą górską ciszą. Pierwszy raz ujrzałem też wtedy potężny masyw Mięguszowieckich Szczytów, Mnicha  i celu wędrówki: Morskiego Oka w dole, ze schroniskiem przy jego tafli. Około 200 m powyżej Morskiego Oka pięknie uwidocznił się Czarny Staw pod Rysami, a nad nim potężniał cel, z myślą o którym zaplanowałem 3 noclegi nad Morskim Okiem. Wpatrywałem się w Rysy siedząc na "Szpiglasie" i wpatrywałem... i wpatrywałem... i zastanawiałem czy teraz jest to właśnie ten pobyt, w którym będzie mi dane tam wejść. Schodząc do schroniska przez widowiskową Dolinę za Mnichem najwyższy szczyt Polski z każdym krokiem stawał się coraz bardziej imponujący, na koniec wznosząc się prawie do połowy wysokości nieba.  Moje samopoczucie było bardzo dobre, być może adrenalina na widok najpotężniejszych jak dotąd masywów górskich, w otoczeniu których było mi się dane znaleźć zrobiła swoje,. To był chyba ten moment, gdzie już się udało wejść w ten dobry rytm wędrowania.

Czwartek, 22 sierpnia. 04.30 – pobudka. Nie pada, dość sucho, chmury coraz cieńsze, a na tle coraz bardziej jaśniejącego nieba zarysowują się postrzępione granie Tatr. Samopoczucie dobre, co więcej zaktualizowane prognozy podtrzymują swoje wyliczenia. No to cóż - czyżby to był ten dzień? ale decyzja zapadła: na Rysy.
Śniadanie, herbata w termos, jak zawsze przy wyjściu na szlak, przygotowanie plecaka i o godz. 06.10 opuszczam schronisko kierując się wzdłuż brzegu Morskiego Oka ku Czarnemu Stawowi pod Rysami. Nad stawem jest nas już w sumie jakaś dziesiątka, melduję się tam przed 06.50, co sugeruje, że idę o około 10-15 minut lepiej, niż z oznakowań szlaków wynika. Poprawiająca się widoczność, zanikające chmury i adrenalina dają chyba każdemu pozytywnego kopniaka i po jakiejś przekąsce i obfotografowaniu  każdy rusza dalej. Od tego miejsca czas podejścia na Rysy wyznaczony jest na tabliczce TPN na 3 godziny 20 minut, więc ruszając o 07.10 teoretycznie o 10.30 powinienem się doczłapać na szczyt, o ile wcześniej nie zlecę... :-) lub się nie wycofam.
Podejście po okrążeniu Czarnego Stawu i dojściu na tzw. Kocioł pod Rysami stało się w tym momencie bardzo mozolne i osobę wychodzącą na Rysy bez zaznajomienia z przebiegiem szlaku jaki będzie do pokonania, zdecydowanie miałoby prawo ono zaskoczyć, także stromiznami, jakie wkrótce miały każdego z wchodzących przetestować.
Po około półtorej godzinie męczącego podejścia na Bulę pod Rysami (około 2050 m n.p.m.) rozpoczął się etap, w którym warto już korzystać z jakichś podstawowych metod asekuracji. Chwilę później pojawiły się łańcuchy, szlak często odkrywał odcinki o około 50-60 stopniowym nachyleniu, gdzie trzeba już było podciągać się rękoma i szukać zagłębień pod kolejne kroki w zazwyczaj dobrze urzeźbionej skale.
Pod koniec podejścia wszystkich z nas ni stąd ni zowąd "dogoniły" chmury, które gromadziły się od pewnego czasu nad Czarnym Stawem i jak się później okazało - już nie odpuściły, także było jasne, że o wszelkich panoramach można będzie zapomnieć. Trudno jednak było mi się z tego powodu smucić, gdy dokładnie o godz. 10.20 spełniło się jedno z moich pragnień. Dotykając ręką słupka granicznego znalazłem się na szczycie Rysów.

Właściwie u wszystkich odczytując emocje z twarzy można było odnieść wrażenie, że są one kompletnie przeciwne wobec nagłego ataku chmur – każdy liczył pewnie na widoki, sam też bym nimi nie pogardził, ale jednak mimo wszystko świadomość tego, gdzie udało się w tym momencie dotrzeć, wprawiała każdego w całkowicie entuzjastyczny nastrój. Prawdę powiedziawszy chciało mi się płakać z radości i nadal chce na myśl o tamtej chwili. Radosne emocje zdawały się udzielać wszystkim od wszystkich.

Po chwili spędzonej na najwyższym punkcie Polski przeszedłem wraz z paroma innymi jeszcze osobami krótkim odcinkiem grani na wierzchołek słowacki będący o 4 metry wyższy od polskiego (2503 m n.p.m.). Niesamowicie przyjemnie było sobie tam urządzić posiłek i siedzieć ze świadomością, że kolejna granica została przełamana i że teraz już bliżej trzech tysięcy metrów, niż dwóch! Niewiele, ale jednak! Chyba mogę przyznać, że były to jedne z najpiękniejszych chwil, jakie przeżyłem dotąd w Tatrach.

Uradowany wyprawą i pomyślnym zrealizowaniem wejścia na Rysy, w drodze do schroniska zaszedłem jeszcze - już drugi raz tego dnia do usytuowanego nad wschodnim brzegiem Morskiego Oka punktu widokowego z umiejscowioną tam, niesłychanie symboliczną jak się okazało tego dnia małą kapliczką – Matki Bożej od szczęśliwych powrotów. Dziś już wiem, jak bardzo ta opieka Opatrzności była konieczna, a bez której z pewnością nie byłoby takiego pomyślnego zakończenia...
Nie przypuszczałbym, że dzień swojego wejścia na Rysy będę już zawsze utożsamiał z dniem jednego z najtragiczniejszych zdarzeń w Tatrach.

Właściwie mogę chyba napisać, że wyprawa na Rysy była wyprawą największych kontrastów, jakie w górach zaznałem i przyniosła emocje z dwóch kompletnie przeciwległych biegunów, co do tej pory mi się nie zdarzało: zaznałem tych jednych z najpiękniejszych emocji – w trakcie wspinania i na szczycie, ale przy schodzeniu - także jedne z najbardziej nieprzyjemnych i niepokojących, jakie było mi dane doświadczyć.

Z tatrzańskim  pozdrowieniem
Tomek Gołombek
PRZECZYTAJ JESZCZE
reklama

Kalendarz Wydarzeń / Koncertów / Imprez w Polsce

kiedy
2024-12-31 20:00
miejsce
Internet, Internet, Streaming online
wstęp biletowany
kiedy
2024-12-31 20:00
miejsce
Internet, Internet, Streaming online
wstęp biletowany
kiedy
2024-12-31 20:00
miejsce
Internet, Internet, Streaming online
wstęp biletowany
kiedy
2024-12-31 20:00
miejsce
Internet, Internet, Streaming online
wstęp biletowany